Byłam przy tym
–
Byłam przy tym
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
– Czy to w ogóle była miłość? – zastanawia się po latach.
Nie pamięta pierwszego spotkania. Brat organizował brydża, jego koledzy przyprowadzili swoich znajomych. Był ich pełen dom. A ona akurat szykowała się na spotkanie. Przyjaciel wrócił z wojaży i zaprosił ją do najdroższej restauracji w mieście. Wystroiła się, włożyła krótką rozkloszowaną sukienkę z falbanką przy dekolcie, buciki na obcasach, nie za wysokich, takich które wystarczająco uwydatniły kształt łydki. Kolczyki podkreśliły smukłość szyi, złota bransoletka po babci zaakcentowała dyskretną elegancję.
Właśnie przeglądała się w lustrze, by ocenić efekt starań, gdy za jej plecami przemknął któryś z gości. Nie zwróciła na niego uwagi, jakiś, chyba blondyn,, nic w tej chwili nieznaczący.
Ale on ją zobaczył. Jej długie, zgrabne nogi, nie za duży foremny biust, puszyste włosy, wciętą talię, no i gustowną, zapewne drogą, biżuterię. Postanowił, że ta dziewczyna będzie jego.
Działał szybko. Już następnego dnia rano zaaranżował spotkanie z jej bratem, a ten tego samego wieczora poznał ich ze sobą. Na pierwszy rzut oka nie przypadł jej do gustu. Nawet nie chodziło o to, że był zielonookim jasnym blondynem, a ona zawsze wolała brunetów. Cedził skąpe słowa przez zęby i nieprzyzwoicie się na nią gapił. Z jej strony nie zaiskrzyło. Ale on przeprowadził dyskretny wywiad i już przy następnym spotkaniu okazało się, że czytają wiersze tych samych poetów, pogląd na twórczość Jamesa Joyce’a mają podobny i smakują im te same potrawy. Co za zbieg okoliczności!
Spotykała go coraz częściej i coraz bardziej przyzwyczajała się do jego interesującej obecności przy jej boku. Po dwóch miesiącach znajomości postanowili się pobrać.
W przeddzień planowanego ślubu przyszedł do niej ojciec. On nie zaakceptował wyboru córki.
Właśnie nalewała wodę do szklanki. Łagodnie wyjął jej naczynie z dłoni, postawił na stole.
– Masz równo dwadzieścia cztery godziny na to, żeby się rozmyślić – powiedział, podsuwając dziewczynie zegarek przed oczy.
Nie musiała pytać, wiedziała, o czym mówi. Za niecałą dobę stanie przed ołtarzem i wypowie sakramentalne TAK.
– Tato, dlaczego ty go tak nie lubisz? Przecież widzisz, jak on o mnie dba. Poza tym jest taki inteligentny – próbowała, nie po raz pierwszy, zmienić jego zdanie.
Ojciec spojrzał na nią uważnie, z niezwykłą u niego troską.
– Inteligentny? – zaripostował. Szczury też są inteligentne, a widziałaś, żeby któremuś skrzydła wyrosły? On nigdy do ciebie nie doleci, będzie cię ściągać w dół, do swojego poziomu, a potem zdepcze.
Odwrócił się i wyszedł.
A ona? Wiedziała swoje.
Miesiąc miodowy minął bez specjalnych zgrzytów. Poznawali się lepiej i próbowali akceptować swoją odmienność. Przynajmniej ona. On powoli się osłaniał, ale prawdziwe oblicze swojego męża poznała, nim minęło pól roku.
Okazało się, że nie był oczytany, poezji nie znosił, a o twórczości Joyce’a wiedział tyle, co na okładkach książek zamieścił wydawca. Miał za to doskonałą pamięć i umiał rachować pieniądze. Niestety nie swoje.
Przed Bożym Narodzeniem zauważyła, że zniknęła pamiątka po babci. Złotą bransoletkę diabeł ogonem nakrył. Zaraz po tym, pod blokiem, w którym wykupili wspólnie mieszkanie, pojawił się używany maluch, fiat 126p. Nie była głupia, od razu domyśliła się, że to zakup za jej precjoza. Zarejestrowany tylko na niego.
Gdy próbowała wyjaśnić zasiniałą sytuację, uderzył ją po raz pierwszy. Ślady jego palców na twarzy maskowała wiele dni dokładnym makijażem. Nie poskarżyła się nikomu, ostatecznie tata ją ostrzegał, a ona była zbyt dumna, by przyznać się do porażki. Zresztą zdiagnozowano u ojca nowotwór trzustki, a nie chciała przysparzać mu dodatkowych zmartwień.
Tym bardziej, że rodzic zapytał, czy przed śmiercią ma szanse na wnuka.
Jak miała tłumaczyć, że się nie wystrzegają i… ciągle nic?
Zanim się pobrali, krążyły plotki, iż szybki ślub spowodowany jest jej ciążą. Wieści te rozpowszechniała przyszła teściowa, jego matka. Gdy minęło pól roku i potomek nie pojawił się na świecie, ba, nawet nie zauważono śladu brzucha, „fama” zaczęła głosić poronienie, a nawet potajemną aborcję. Prawda była zbyt prozaiczna. Młodzi mieli prawdziwą noc poślubną, nie było fizycznej możliwości zaistnienia jakiegokolwiek niezaplanowanego poczęcia.
Postanowiła zasięgnąć porady specjalisty. Lekarz ginekolog zasugerował, że zanim podda ją szczegółowym, nieprzyjemnym badaniom, chciałby przeanalizować stan zdrowia męża. Niestety, ten, jak było do przewidzenia, nie wyraził zgody. Argumentacja?
– U NAS w rodzinie nigdy nie było z tym problemów. To ty jesteś felerna!
Co miała więc robić? Poddała się bolesnej, drobiazgowej diagnostyce.
Zanim nadeszły wyniki, męża powołano do wojska.
O dziwo, nie zmartwiła się. Poczuła ogromną psychiczną ulgę. Po latach okazało się, że to był jej najpiękniejszy okres życia w małżeństwie.
Błogostan nie trwał długo. Teściowa zaczęła ją śledzić. Czekała pod pracą, wchodziła do mieszkania o różnych porach dnia i nocy, wpraszała się na spotkania z przyjaciółmi, wyjadała, pod jej nieobecność, smakołyki z lodówki. Koszmar!
Gdy nadeszły rezultaty badań płodności, teściowa nie dała im wiary. Wrzeszczała:
– Musisz to powtórzyć, to jest jakiś błąd. To twoja wina!
Ale lekarz nie miał wątpliwości. Trzeba zdiagnozować męża, stwierdził autorytatywnie.
Konieczność badań, ku jej ogromnemu zdumieniu, tym razem nie spotkała się z żadnym sprzeciwem. Dawała bowiem możliwość dodatkowych przepustek. Tu potrzebne były trzy wizyty w różnych odstępach czasu, żeby potwierdzić wyniki analiz medycznych. Druzgocących dla stuprocentowego samca. Dziewięćdziesiąt procent nekrospermii, przy liczbie plemników w próbce, poniżej najniższej normy.
Zaordynowano im lekoterapię. Obydwoje łykali stymulanty, mikroelementy, prowitaminy, itp., itd., pilnowali ścisłego czasu owulacji. I udało się. W miesiąc po wyjściu męża z wojska, zaszła w ciążę.
– To będzie chłopiec – stwierdził pan domu, dumny jak paw – u nas rodzą się sami chłopcy!
Nie polemizowała z tym niedorzecznym stwierdzeniem, bo niby skąd wzięła się jego matka?
Nie spodziewała się, że dziewięć miesięcy, które powinny być pełne radosnego oczekiwania, zamienią się w prawdziwą drogę przez mękę. Jej drogę. Mąż był wprawdzie dumny z roli prokreatora, ale niezrozumiałe dla niej zaszłości spowodowały, że brzydził się kobiet w ciąży. Zabronił jej nosić luźne sukienki, bez względu na pogodę codziennie ganiał na długie spacery, powiązane z morderczymi ćwiczeniami i ograniczał jej jedzenie. Bo on nienawidzi grubasów!
Cały czas chodziła głodna. Z utęsknieniem czekała na to, kiedy mąż zaśnie, zakradała się wtedy swoich tajnych skrytek i jadła, jadła, jadła… Nie wiedziała, że wpłynie to na dziecko, które będzie czuło głód tylko wieczorem, a koledzy na osiemnaste urodziny wyślą mu sms:
– Jest już po dwudziestej drugiej, więc życzymy ci smacznego!
Dwa tygodnie przed oznaczonym terminem porodu mąż wpadł na pomysł wykorzystania jej stanu. Modne były wtedy tak zwane kolejki społeczne. Ich mieszkanie miało niewykończoną łazienkę i kuchnię, a na miejscowej „węglówce” pojawiały się kafelki i glazura, odrzuty z eksportu. Kobiety w ciąży miały pierwszeństwo. Nie namyślał się długo, zwolnił ją z pracy i zawiózł do sklepu. Był styczniowy, mroźny poranek. Ludzie tłoczyli się na oblodzonych stopniach, wiodących do lokalu, w oczekiwaniu na otwarcie.
Wpisali się na listę. Zorientowali się, że dzięki jej brzuchowi uda im się kupić żądany asortyment w przeciągu tygodnia.
Gdy wychodzili ze sklepu, poślizgnęła się na śliskim schodku.. Z impetem upadła na pośladki. Poczuła w krzyżu przejmujący ból. W domu stwierdziła, że krwawi.
Umyła się, przebrała, wzięła zapakowaną zawczasu torbę z ręcznikami, zapasową bielizną, drobnymi na telefon i przyborami toaletowymi. Wymogła z trudem na mężu, żeby zawiózł ja do szpitala.
Na izbie przyjęć stwierdzono, że trzeba ją monitorować. Została przyjęta na oddział patologii ciąży. Lekarz dyżurny prognozował, że poleży tu do porodu, czyli przynajmniej dwa tygodnie.
Pomylił się. Około dwudziestej drugiej dopadły ją gwałtowne skurcze. Zaordynowano golenie, lewatywę. Trafiła na salę porodową. Nie da się ukryć, nie było przyjemnie. Dziesięć rodzących, dwie położne, jeden lekarz. Niby przeszła przez tak zwaną szkołę rodzenia, ale rzeczywistość była zupełnie inna. Gorsza i nieprzewidywalna. Kiedy skurcze się wzmogły, jedna z położnych podeszła, by przeprowadzić wywiad. Podczas dyrektyw: oddychać, nie oddychać, przeć, nie przeć, padały pytania:
– Jak się pani nazywa? Jak nazywa się pani mąż? Kiedy się pani urodziła? Kiedy urodził się mąż?
Odpowiadała, plątała się myliła, aż w końcu padło pytanie:
– Czy są inne dzieci?
– Nie ma.
– Ich imiona?
Kiedy zastanawiała się nad imionami dzieci, których nie ma, położna wrzasnęła:
– Szybciej, inne rodzące czekają na wywiad!
Kurtyna.
Urodziła pól godziny po północy. Piękną, szarooką córkę. Lekarz, który ją jej pokazał zapytał:
– Co pani czuje?
Odpowiedziała – jestem szczęśliwa.
Po dwugodzinnym zszywaniu, półgodzinnym monitorowaniu przy otwartym oknie, gdy śnieg z deszczem zacinał na lekarska leżankę, trafiła wreszcie na salę poporodową, gdzie przy łóżku czekała jej torba. I wtedy dopadł ją stres. Mąż nie wie, że urodziła. Myśli, że przed nim jeszcze dwa tygodnie oczekiwania. Mimo nakazu pielęgniarki, że ma leżeć, a w razie potrzeby dzwonić po basen, podniosła się, wyjęła z torby dwie złotówki i opierając się o ścianę, pokuśtykała do aparatu telefonicznego, zawieszonego przy gabinecie lekarza dyżurnego.
Wykręciła numer domowy. Długo nikt nie odbierał. Jest przecież noc, stwierdziła i cierpliwie czekała, słaniając się na nogach. W końcu usłyszała muzykę, gwar zabawy i gniewny głos męża:
– Czego?!
– To ja – wyksztusiła.
– Ty? Co mi dupę zawracasz! Miałaś leżeć i pierdzieć, aż wypierdzisz!
– Ale ja urodziłam ci córkę!
– Co ty pierdolisz, jaką córkę? Miał być syn!
– Chyba wiem, co urodziłam, byłam przy tym – wyszeptała ostatkiem sił
I osunęła się w mrok.
–