List do M., czyli rzecz o pierogach
List do M., czyli rzecz o pierogach
M., drogi mój,
Za oknem deszcz się rozszalał. To już nie drobniutka mżawka z opadającej mgły, tylko regularna, jesienna ulewa. Z jednej strony to dobrze, bo jest bardzo sucho, ale z drugiej, tej z potrzeby wewnętrznej płynącej, wolałabym chlapać się w morzu, a nie moknąć w wodzie, lejącej się z góry. Dlatego zazdroszczę ci pobytu w bazie na Filipinach, gdzie temperatura powietrza i wody nie spada poniżej 25 stopni. Ale nie narzekam, tylko zastanawiam się, jak opowiedzieć ci o wczorajszym wieczorze. No i nocy. Szykujesz się na pikantne szczegóły?
Wiesz już, że zgodnie z twoją sugestią przyjęłam zaproszenie na bal. Nie chciałam wziąć w nim udziału, bo to pierwszy raz od piętnastu lat, kiedy nie mogłeś w nim uczestniczyć. Ty, starosta roku, trzymający cała naszą hałastrę w ryzach! No i marzyłam o zobaczeniu zaćmienie krwawego superksiężyca, trzy w jednym, zjawiska niecodziennego, rzadko widzianego w Polsce. Rozsądek w końcu wziął górę. Mogę mieć przecież wszystko, i dobrą zabawę, i zaliczoną obserwację astronomiczną. Wystarczy, że opuszczę towarzystwo przed oczekiwanym zdarzeniem, czyli ciut po trzeciej. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
Wysyłam Ci swoje zdjęcie, żebyś zobaczył, jak wystrzałowo, a zarazem skromnie wyglądałam. Czarna koronkowa, rozkloszowana sukienka przed kolano z szerokim czerwonym paskiem, w tymże kolorze korale i klipsy i bordowe pantofelki zostały zauważone i docenione. Zebrałam mnóstwo komplementów. Chłopcy dbali o to, żebym jak najmniej czuła twoją nieobecność. Tańczyłam niemal bez przerwy, z króciutkimi przerwami na pokrzepienie nadwątlonych szaleństwem sił. Jedzenie było wyśmienite i w takich ilościach, że kelnerzy przygotowali paczuszki z wiktuałami na wynos dla każdego. Trunków nie nadużywałam, jedynie kieliszek, no może dwa, czerwonego wina dla przybycia krwi.
Wszyscy wiedzieli, że z wybiciem godziny trzeciej, prawie jak Kopciuszek przesunięty w czasie, ulotnię się z sali balowej. Wolałam wcześniej uprzedzić, bo wprawdzie w ferworze zabawy nikt pewnie nie zauważyłby mojej nieobecności, ale to tak na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy urządzić grę w poszukiwania.
Gdy zegarek zapikał ustawioną melodyjką, przesunęłam się dyskretnie w stronę drzwi. Chciałam wyjść niezauważona. Marzenie! Gospodyni imprezy zjawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i wcisnęła mi w dłonie styropianową, przykrytą aluminiową folią tackę z pierogami i kiszką ziemniaczaną. Opierałam się dziko, ale na nic moje protesty. Zrezygnowana, z wiktuałami pod pachą, wyszłam przed restaurację i spojrzałam w niebo.
Spodziewałam się ogromnego Księżyca tuż nad horyzontem, a tymczasem, wysoko wśród gwiazd, maleńka tarcza Luny, ot tak, wielkości dwudziestogroszówki, przyłożonej do firmamentu, oślepiała lejącym srebrem… Cisza nocna ogłuszała bezdźwięcznym gwizdem, oczy zaczęły mi łzawić… i zaczęło się…
Z góry, z lewej strony, na tarczę naszego satelity padł subtelnie pogłębiający się cień. Ale nie czerwony. Był szarobrunatny, z leciutkim zarysem karminowym. Powolutku spełzał na prawo w dół, ciągle nie czerwony, nie ciemnopomarańczowy nawet, tylko brązowo-szary z połyskującym, pulsującym brzeżkiem w odcieniu cynobrowym… W rytm uderzeń serca, pojawiał się zaledwie w postaci fragmentu okręgu i znikał, pozostawiając tarczę w barwie rozświetlonej ochry… Zaćmiony Księżyc wciąż maleńki i nieustannie pozbawiony krwistości, zostawiał wrażenie pełnego niedosytu, bo to miał być przecież SUPERKSIĘŻYC…
Stałam z zadartą głową, mimo wszystko zachwycona spektaklem, a gdy za czas jakiś cień zaczął ustępować wolniutko, zwracając niebu srebro księżycowe, ruszyłam w stronę domu.
Szłam nie tędy, którędy wracałabym normalnie, oświetloną ulicą, tylko na skróty, wzdłuż straganów, a raczej bud warzywnych. Takich bez zamkniętego „przodu”, składających się tylko z bocznych ścian, dachu, wypełnionych prostymi, zbitymi z nieheblowanych desek półkami i prymitywną ladą wewnątrz. Gdy dochodziłam do końca tej szpecącej osiedle zabudowy, z przedostatniej budy wyskoczył postawny osiłek, zagrodził mi drogę i złapał za ramiona.
– Dzień dobry pięknej pani – usłyszałam.
Szarpnęłam się odruchowo. Ale ten trzymał mocno. Pochylił się i dodał:
– Piękna pani pięknie pachnie i pewnie zaraz da nam papieroska!
Pchnął mnie do wewnątrz straganu, gdzie trzech młodzianów, opartych o półki pociągało piwo z butelek.
– Przykro mi, nie mam papierosów, nie palę – odpowiedziałam.
– To poprosimy piękną panią o stówkę na papieroski – osiłek wyszczerzył zęby.
I jak myślisz, co zrobiłam? Wściekłam się wewnętrznie tak, że miałam ochotę wyrżnąć z całych sił w te wyszczerzone zębiska! Nie mam pojęcia, dlaczego się nie bałam, byłam wkurzona do granic niemożliwości, bo to moje osiedle, w którym zawsze czułam się bezpiecznie, gdzie mnie znają w każdym sklepie, gdzie młodzieńcy popijający różne wynalazki pod klatką, otwierają przede mną drzwi i często pomagają dźwigać siaty, a menele, o pardon, bezdomni, mówią mi dzień dobry, bo zdarza mi się ich dokarmiać, szczególnie zimą, a tu jakieś obce indywidua chcą mi zrobić krzywdę! Zanim zareagowałam agresywnie, co mogłoby się różnie skończyć, wzrok padł mi na zawiniątko, które ciągle trzymałam w uniesionej dłoni. I olśniło mnie.
– Nie mam stówki, bo wracam z imprezy, ale mam zagrychę do piwa – powiedziałam.
Popatrzcie, to są pyszne pierogi z mięsem i świeżutka kiszka, częstujcie się proszę – dodałam ze słodkim uśmiechem i zaczęłam odwijać folię z tacki.
Wyobraź sobie podziałało!
– Super – odpowiedział jeden z nich, a pozostali pokiwali głowami.
– Ale – dodał ten, który mnie wciągnął do budy – piękna pani nie odmówi piwka!
No i wypiłam butelkę piwa, gawędząc z nimi o trudach życia w Polsce demokratycznej. Dosłownie! Uwierzysz?
Po dokonanej konsumpcji produktu browarniczego Tatra, powiedziałam grzecznie dobranoc, odmówiłam dystyngowanie, a taktownie, na propozycję odprowadzenia mnie do domu, odwróciłam się i niezatrzymywana odeszłam.
Pod klatką spojrzałam jeszcze raz w niebo. Zobaczyłam Księżyc już zupełnie pozbawiony cienia, wyciszony nadchodzącym wschodem słońca, przeźroczysty i ulotny…
Jak życie.
Tak to, M., mój drogi, pierogi i kiszka ziemniaczana pozostaną już na zawsze moimi ulubionymi daniami. Może niekoniecznie do jedzenia, ale do miłego wspominania na pewno, bo jak już napisałam przyjaciołom w esemesie, uratowały moją nieskalaną cnotę.
A tak swoją drogą, zaczynam być fatalistką i stwierdzam autorytatywnie nieco, że nic, nawet najdziwniejszego, nie dzieje się bez przyczyny. Bo co by było, gdyby udało mi się wcześniej pozbyć tacki z pierogami? Jak myślisz?
Twoja Pogodynka
–