Grzeszne uroki kobiecości
—
Odkąd pamiętam, świat książek był mi bliższy, niż otaczająca rzeczywistość. Nie pamiętam kiedy i jak nauczyłam się czytać. Mając niespełna pięć lat nie potrzebowałam już pomocy dorosłych do zgłębiania treści pięknie ilustrowanych bajeczek. Z każdym miesiącem przybywało pozycji, do których co raz to wracałam, w zależności od nastroju i potrzeby chwili. Dzięki „Zajączkowi z rozbitego lusterka” Heleny Bechlerowej na początku mojej przygody z literaturą i „Pollyannie” Eleanor H. Porter, w jakiś czas potem, pokochałam tęczę. Przez lata nie rozstawałam się z „Dziećmi z Bullerbyn” Astrid Lingren, z Juliuszem Verne’m zgłębiałam tajniki nieznanych światów, Stanisław Lem wprowadził mnie w arkana science fiction, a „Wędrowcy świata” Karla Gjellerupa otworzyli mi oczy na filozofię wschodu.
No i w końcu cykl książek Colette o Klaudynie. Niesamowite doznanie! Nie mogłam oderwać się od lektury. Zafascynowało mnie francuskie miasteczko Montigny, położone amfiteatralnie nad Tezą, jego mieszkańcy stali się moimi sąsiadami, z główną bohaterką chodziłam do szkoły, płatałam figle uczennicom i nauczycielkom, dorastałam w Paryżu, jeździłam do wód. Z wypiekami na twarzy poznawałam grzeszne uroki kobiecości. I ten właśnie cykl stał się źródłem zaskakującego wydarzenia. Jakiego? Zanim zaspokoję waszą ciekawość, muszę z początku przedstawić Zuzankę.
Można o niej całą noc opowiadać, a i to będzie za krótko. Siedemnastoletnia nimfomanka i lekomanka o wyzywającej urodzie. Gdy ją poznałam, wywierała wrażenie romantycznej, zagubionej wśród zwykłych spraw i zwykłych ludzi. Nic bardziej mylącego! Z brzydkiego kaczęcia wyrosła na rusałkę o nierozbudzonym, a więc pozornie małym, móżdżku i pewnym talencie plastycznym, który zmarnowała, gdyż poświeciła go tylko i wyłącznie dla podkreślania swojego i tak wystarczająco efektownego wyglądu.
Każdemu spotkanemu mężczyźnie, najczęściej żonatemu, bo z nimi według niej bezpieczniej jest się zadawać, powtarzała patrząc w oczy i trzepiąc długimi rzęsami:
- Och gdy spotkałam kogoś z kim mogłabym spędzić życie, to on jest już zajęty, och!
Mężczyźni, jak to mężczyźni, ujmowali ją za rękę, nie biorąc tych słów na serio, prowadzili
w ustronne miejsce i po zaspokojenia swoich potrzeb, zostawiali, z takim lub innym prezentem na pożegnanie. Ponawiali ten proceder w różnych okolicznościach, traktując Zuzankę jak przysłowiowe pogotowie seksualne.
Nikt nie brał jej poważnie. Nikt, z wyjątkiem Kamila, jej narzeczonego i nieudacznika Ferdka, mojego znajomego z lat szkolnych.
Ten pierwszy, świetnie sytuowany mimo młodego wieku, brunet obdarzony uroczym głosem, dobrze zbudowany, ale brzydal jakiego świat nie widział, ufał jej bezgranicznie i był z niej bardzo dumny. Wszystkim bliskim znajomym powtarzał do znudzenia:
- gdy idę z nią plażą i widzę jak wszystkim faciom staje, to wiem, że to ja ją posuwam, a nie oni!
Dosłownie, wulgarnie i dosadnie.
A Ferdek? Zadufany w sobie, pozorant i egoista, myślący tylko penisem, musiał, jako taki, przyjmować jej słowa za dobrą monetę. Ale niestety, był dla niej „za słaby w uszach”, ani za bogaty, ani za przystojny, bez żadnych realnych perspektyw rozwoju. Po prostu jeden z wielu.
Zuzanka była jak kociak spragniona i pieszczot, i uznania otoczenia. W pewnym sensie stanowiłam dla niej pewien autorytet. Starsza, mężatka, z racji pełnionych funkcji społecznych mająca świetny kontakt z jej grupą rówieśniczą, no i oczytana. Podsuwałam jej różne książki, gdyż zorientowałam się szybko, ile potencjalnych możliwości usunięcia niedociągnięć kryje się za jej pokazową maską. Któregoś dnia coś mnie pokusiło, aby dać jej do przeczytania wszystkie cztery tomy Klaudyny. I to właśnie, błahe z pozoru, wydarzenie stało się podłożem dzisiejszego opowiadania.
Kiedy Kamil z rodzicami wyjeżdżał za granicę w celach handlowych, Zuzanka pilnowała ich mieszkania. Podlewała kwiatki, karmiła rybki. Nocowała tam.
Któregoś wieczoru, gdy mój mąż miał nocny dyżur, zadzwoniła z prośbą o pomoc. Błagała żebym przyszła. Bała się, bo ktoś wałęsał się po klatce, stukał do drzwi i szeptał coś niecenzuralnego przez dziurkę od klucza. Jako że mieszkanie jej narzeczonego znajdowało się na sąsiedniej ulicy, a intonacja głosu Zuzanki i nieskładność jej słów sugerowały, iż znowu wzięła coś niedozwolonego, a co, niestety, ostatnimi czasy zdarzało się często, poszłam tam bez namysłu.
Zanim zapukałam, drzwi się uchyliły, mała szelma czyhała przy wizjerze! Rozszerzone źrenice jej błękitnych ocząt powiedziały mi, że miałam rację, znowu znalazła dostęp do jakichś leków.
Ubrana była w lekką, zwiewną, fioletową, etaminową sukieneczkę, zapinaną na perłowe guziczki, które połyskiwały tęczowo w świetle lamp klatki schodowej. Z westchnieniem ulgi i jakiejś dzikiej radości, schwyciła mnie za rękę, zatrzasnęła drzwi wejściowe i pociągnęła w stronę sypialni rodziców Kamila.
Wersalka była rozłożona, nakryta patchworkową kapą w różnych odcieniach żółci i zasypana stosem kolorowych, haftowanych poduszek, w których lubowała się matka chłopaka. Stojąca w kącie pokoju lampa, przykryta zarzuconą na abażur czerwona apaszką, sączyła delikatną różową poświatę. Na toaletce pełgały ogniki zapachowych świeczek, odbijając się wielokrotnie w trzyczęściowym, kryształowym lustrze, rozsiewając odurzający zapach wanilii i owoców cytrusowych. Weszłam, rozglądając się w osłupieniu, taka gala dla mnie?!
Nie miałam zbyt wielu chwil na kontemplację, bowiem Zuzanka, stojąca tuż za moimi plecami, pchnęła mnie gwałtownie, tak że upadłam na łóżko, ona zaś rzuciła się obok i kurczowo objęła mnie za szyję. Trzymała tak mocno, przytulając się z całej siły, że po pierwsze, czułam wyraźnie, iż pod sukienką nie ma bielizny, a po drugie, musiałam użyć siły, żeby rozpleść jej ręce i wyzwolić się z uścisku.
Sytuacja, w jakiej się znalazłam wcale nie przypadła mi do gustu. Zuzanka wybuchnęła płaczem. Szlochając, mamrotała coś o miłości, pięknym związku kobiet i tym podobnych niedorzecznościach, zaczerpniętych żywcem z książki Colette. Nie mogłam zostawić jej samej, gdy tak histeryzowała. Musiałam ją uspokoić. Dałam jej symbolicznego, matczynego klapsa i mówiłam uspakajająco o absurdalności całej tej sytuacji. Wzięłam chusteczkę do ręki, usiłując otrzeć zapłakane oczy i zasmarkane policzki.
Wtedy Zuzanka schwyciła moją rękę jedną dłonią, drugą szarpnęła przód sukienki, która rozpięła się na całej długości. Guziczki okazały się atrapą, a prawdziwym zapięciem były zatrzaski, ukryte w ozdobnej plisie. Moja ręka kierowana jej gwałtowną, niecierpliwą dłonią, znalazła się na jednej z jej piesi, maleńkich ale kształtnych, z jasnoróżowymi sterczącymi brodawkami. Zamurowało mnie. Patrzyłam bez słowa na jej szczupłą nagość, na płaski brzuszek z wklęsłym pępuszkiem i na burzę złocistych, kędziorków, porastających wypukły wzgórek.
Zuzanka zauważyła moje badawcze spojrzenie i rozchyliła zachęcająco uda. Rzuciła mi zatrwożone, kuszące, pełne obietnic spojrzenie. Jej kurczowy uchwyt zelżał. Wyswobodziłam rękę i powoli, zatrzaska po zatrzasce, zapięłam sukienkę. Patrzyła na mnie bez słowa zamglonym wzrokiem. Zrozumiała, że nie otrzyma tego, co zamierzyła, mimo że tak wszystko ślicznie przygotowała. Zapłakane oczy zamknęły się powoli i po chwili moja niedoszła kochanka spała. Dawka leków, którą przyjęła, rozstrzygnęła niejako za mnie. Czuwałam nad nią do świtu. Gdy się ocknęła, zdawała się nie pamiętać, co wydarzyło się w nocy.
Tydzień później uwiodła mi męża.
___