Dziecięcy świat między kościołami
–
Dziecięcy świat między kościołami
Znacie Białystok? Na pewno tak, nie będę więc pytać, czy wiecie, gdzie jest to miejsce, w którym akurat przebywam. A raczej siedzę. Może niezbyt wygodnie, bo grzbiet betonowej owcy, na który się wdrapałam, ziębi nieprzyjemnie tak zwane cztery litery. Figura Jezusa Dobrego Pasterza z rozpostartymi ramionami stwarza poczucie bezpieczeństwa. I bezkarności. Bo może nikt mnie nie zauważy i z wielkim krzykiem nie ściągnie z problematycznej miejscówki. Obok, na wyszczerbionej barierce wałów kościelnych, porzuciłam bukiet złocistych dalii kaktusowych. Mam je zanieść siostrze Izabeli do przystrojenia ołtarza. Zaniosę, na pewno. Tylko trochę później. Teraz spoglądam przed siebie. Wzrok biegnie trzema ulicami, ocienionymi szpalerami drzew, płynnie przechodzącymi jedna w drugą. Nie potrzebuję lornetki, żeby zobaczyć siedmiolatkę w czerwonym płaszczyku, czytającą książkę na stopniach Książnicy. Jest zatopiona w lekturze, nie obchodzi jej, że przycupnęła na schodkach niegdysiejszej Loży Masońskiej „Zum Goldenen Ring”. Słońce wyglądające zza szczytu budynku, otacza ją świetlista aureolą. Zaskakujący symbol przeszłości.
Nie czyta długo. Zgrzyt hamującego autobusu wybija ją z transu. Zamyka książkę i chowa ją do tornistra, na którym siedziała. Z kieszeni płaszczyka wyciąga makowy, szydełkowy kapelusik. Naciąga go szybkim ruchem na głowę i rusza w kierunku skrzyżowania z Sienkiewicza. Łatwo śledzić ją wzrokiem. Czerwony ogieniek, przemykający wśród szaro-burego tłumu.
Mija właśnie Farę. Młoda, ułomna żebraczka w połatanej, brudnej sukience, spod bocznych wrót katedry wyciąga proszącą dłoń. Wierni mijają ją obojętnie. Dziewczynka ma dwie monety pięćdziesięciogroszowe w kieszonce płaszczyka, ale monety są jej potrzebne, więc z uczuciem zawstydzenia, ze spuszczoną głową, szybko mknie dalej. Przechodzi obok białego kościółka parafialnego. Mimo, że bardzo się śpieszy, zajrzałaby do wnętrza, ale wie, że wszystkie drzwi są zamknięte. I te od dziedzińca, porośniętego kasztanowcami, i te ukryte w bocznej nawie Fary. Za to drzwi Kina Ton, przytulonego do kościelnego wzgórza, są otwarte na oścież. Z podcieni budynku wabią fotosy filmowe. Mała lubi to miejsce. Kojarzy się jej z pierwszym, obejrzanym filmem Disneya. „Zakochany kundel” stał się symbolem przezwyciężonej choroby. Tu bowiem zaprowadziła ją w nagrodę mama, tuż po opuszczeniu lecznicy. Opowiedziała jej też, że kiedyś był tu szpital-przytułek, założony przez Jana Klemensa Branickiego. Zapamiętała tę informacją, chociaż nic wtedy dla niej nie znaczyła. Najważniejszy był film. Do dziś go wspomina. Nie ogłada jednak fotosów, chociaż ma na to ochotę. Chce zadzwonić do mamy, do pracy. Mija Archiwum Państwowe. Zerka na nie kątem oka i przez myśl przebiegają jej słowa taty, że to dawniej był Cekhauz, czyli zbrojownia, albo też w ostateczności składnica sprzętu strażackiego. Wiadomości tej nie wyrzuciła
z pamięci, bo bardzo spodobało jej się obce słowo. Jak egzotyczny kwiat.
Przyspiesza kroku i widzi już budkę telefoniczną, wciśniętą między kiosk Ruchu i Stary Dom Towarowy, nad którego oknami wystawowymi wiszą przybrudzone markizy. Przed budką stoi długa kolejka. Sześć osób, przestępujących niecierpliwie z nogi na nogę. Za dużo czekania, stwierdza i zmienia swój plan dnia. Pojedzie autobusem. Mamie opowie wszystko wieczorem, ostatecznie nic ważnego się nie wydarzyło. Lekcje zostały dzisiaj skrócone z powodu rady pedagogicznej, wolny czas wykorzystała więc na wizytę w bibliotece. Teraz musi tylko zdążyć na katechezę do Kościoła św. Rocha. Jeżeli skorzysta z komunikacji miejskiej, będzie miała czas na wizytę w ogrodzie Leluszów. Ostatnia myśl rozjaśnia jej poważną buzię rozmarzonym uśmiechem. Ogląda się za siebie, w stronę przystanku, usytuowanego wygodnie między Kinem Ton, a Archiwum. Na zakręcie przy Pałacu Branickich pojawił się właśnie autobus. Robi w tył zwrot i biegnie, żeby zdążyć. Uff! Udało się! Gdy pojazd przystanął i otworzyły się tylne drzwi, wsiadła tylko z lekka zasapana. Kupiła bilet
u konduktora. Oczywiście ulgowy. Jedna pięćdziesięciogroszówka ubyła z jej kieszonki. Druga przyda się albo na powrót, albo na rozmowę telefoniczną z budki.
W brzuchatym wnętrzu autobusu nie ma wielu pasażerów. Jest dużo wolnych miejsc. Siada przy oknie po prawej stronie. Zna na pamięć obraz przesuwający się przed oczami, ale przyciska nosek
do szyby, bacznie obserwując mijane miejsca. Dom Towarowy Merkury, a zaraz po nim restauracja Astoria na rogu ulic Sienkiewicza i Rynku Kościuszki, zostały w tyle. Za skrzyżowaniem wielkie oszklone witryny księgarni Empik, wabią przechodniów bogatym asortymentem. Przychodzi tu z rodzicami najczęściej po płyty gramofonowe. Czarne krążki z bajkami, wierszami i piosenkami dla dzieci. Ostatnio dostała na imieniny nagranie „Ptasiego radia” i innych utworów Juliana Tuwima. Słuchała ich tyle razy, że umie wszystkie na pamięć. Deklamuje je z upodobaniem koleżankom
z podwórka, kuzynom i znajomym rodziców. Lubi to robić, co zaowocuje wkrótce wygranymi
w konkursach recytatorskich.
Autobus minął bank PKO, pasaż prowadzący do ulicy Ludwika Zamenhofa i sklep tekstylny,
z wejściem, skrytym pod arkadami. Przejeżdża teraz powoli obok Domu Usług.
Tu, w oszklonym saloniku pośrodku hali, mama kupiła małej śliczne zielone, zamszowe botki. Dookoła tego sklepu gnieżdżą się, nieduże lokale, gdzie można nie tylko nabyć, ale i dopasować do figury ubrania i bieliznę. W kąciku po prawej od wejścia ma swój warsztacik zegarmistrz, a na lewo umiejscowił się damski salon fryzjersko-kosmetyczny. Między sklepikami udało się też upchać miejski punkt informacyjny.
Dziewczynka nie wie, że za osiem lat wejdzie tu z radiomagnetofonem w ręce, żeby przeprowadzić
i nagrać wywiad na zajęcia z „Przysposobienia do życia w rodzinie socjalistycznej”. Będzie chciała dowiedzieć się, co ludzie sądzą o Poradni Przedmałżeńskiej, która rozpocznie wtedy działalność
w Białymstoku. Uda się jej doprowadzić do skutku trzy rozmowy. Z salonu fryzjerskiego zostanie wyproszona, zanim wytłumaczy, po co przyszła. Nie zrazi się tym. Nie może. I chociaż zaczepiani ludzie będą odganiać się od niej, jak od uprzykrzonej muchy, zauważy w końcu młodą parę przy stoisku z akcesoriami niemowlęcymi. Na zadane przez nią pytanie:
– Czy Państwo słyszeli o Poradni Przedmałżeńskiej?
– Oczywiście, słyszeliśmy! – padnie zdecydowana podwójna odpowiedź:
– Co Państwo o niej sądzą?
– To bardzo dobry pomysł. Potrzebna jest taka w każdym mieście – stwierdzą zgodnym prawie chórem.
– A czy Państwo z niej korzystali?
– Nie zdążyliśmy – odpowie mężczyzna, patrząc z dumą na mocno zaokrąglony brzuch, nagle pokraśniałej na twarzy, towarzyszki.
Następną parę, oglądającą koronkowe dessous, wypatrzy w sklepiku z elegancką bielizną. On około czterdziestki, szpakowaty, z szeroką złotą obrączką na serdecznym palcu prawej ręki, ona mająca nie więcej niż dwadzieścia lat.
Od nich też otrzyma pozytywną odpowiedź na swoje dwa pierwsze pytania. Ale na trzecie mężczyzna odpowie:
– Nie jesteśmy małżeństwem – na co kobieta zaciśnie mocno zęby.
Trzecie nagranie zrealizuje w punkcie informacyjnym. Rozczochrany młodzian zgodzi się wziąć udział w ankiecie. On też będzie wiedział o istnieniu Poradni. Tylko na pytanie, co o niej sądzi, odwróci się do kolegów i krzyknie:
– Chłopaki, do cholery, co ja mogę o tym sądzić? – po czym dostanie takiego ataku śmiechu, zakończonego czkawką, że nie będzie w stanie powiedzieć już nic więcej.
Ale to przyszłość. Teraz autobus mija świetnie zaopatrzony sklep kreślarski i mały lokalik na rogu budynku, zamykającego Rynek Kościuszki, do którego wiedzie kilka schodków. Nigdy w nim nie była, więc nie wie, co tam można kupić. Od ulicy Lipowej oddziela go przejście do ulicy Fornalskiej. A sama ulica Lipowa zaczyna się firmowym salonikiem Zakładu Przemysłu Skórzanego Chełmek. Rodzice zawsze kupują tu buty i mała już dawno postanowiła, że jak dorośnie, to ona też będzie się w nim zaopatrywać. Wszyscy przecież wiedzą, że jak buty, to tylko z Chełmka! Lecz nie myśli
o tym długo, bo autobus jedzie dalej, zostawiając za sobą sklepiki złotnicze, Składnicę Harcerską, przecina ulicę Malmeda i przejeżdża obok sklepu sportowego. Pewnie była w nim dzisiaj dostawa, bo długi ogonek kolejkowiczów czeka przy drzwiach. Jest tam też stoisko z zabawkami. Gdy autobus zwalnia, widzi na wystawie ogromną lalkę, pewnie chodzącą. Marzy o takiej.
Za sportowym połyskuje nowiutkimi neonami świeżo oddany do użytku pierwszy w Białymstoku sam nocny, a tuż obok pyszni się największe w mieście Kino Pokój. Zaprasza widzów, wabiąc kolorowymi plakatami. Zanim autobus zatrzyma się na przystanku, zostawi po prawej ulicę Nowy Świat. Za przystankiem, wzdłuż Lipowej ciągnie się długi budynek, na parterze którego mieszczą się duże obiekty handlowe: Kryształy, Moda Damska, Męska i Sklep Muzyczny. Do tego ostatniego dziewczynka zachodzi, żeby pobrzdąkać na pianinie. Sprzedawcy pozwalają jej na to, chociaż potrafi wystukać tylko pięć melodii. Dzisiaj daruje sobie tę przyjemność. Jeszcze trochę jazdy przed nią. Zanim opuści pojazd, przejedzie obok Salonu Meblowego, Cepelii – zaczarowanego miejsca sztuki ludowej, kwiaciarni „Gerbera”, antykwariatu i komisariatu milicji. Minie też willę „Pod Kariatydami”, do niedawna siedzibę szkoły podstawowej.
No i nareszcie przystanek, tuż przy niewielkim sklepiku z butami dla dzieci, umiejscowiony niemal idealnie naprzeciwko księgarni po drugiej stronie ulicy. Mała wysiada, czeka chwilę, aż autobus odjedzie. Rozgląda się uważnie w lewo, w prawo i znowu w lewo, a gdy nie widzi ani nadjeżdżających pojazdów, ani milicjantów, czyhających na łamiących prawo, przebiega szybko przez jezdnię. Niezgodnie z przepisami ruchu drogowego, ale do najbliższego przejścia ma około dwustu metrów, a jej zaczęło się bardzo śpieszyć. Miejsce, do którego chce chociaż na chwilę zajrzeć, znajduje się za budynkiem mieszczącym Dom Książki Techniczno-Naukowej. Wystarczy przejść przez bramę z prawej strony sklepu i już widać ogrodzenie z metalową furtką, do której przymocowany jest szyld z napisem OGRÓD. Dziewczynka naciska klamkę i wchodzi. Jeszcze kilka kroków i ogarniają ją kolory i zapachy. Świeża ziemia, otwarte inspekty, pełne sadzonek, grządki warzywne, rabatki kwiatowe, wydzielony ogródek daliowy, pergole z pnącymi różyczkami i klematisami, krzewy i drzewka owocowe – raj na ziemi w samym centrum miasta! Na jej powitanie wychodzi Irena Leluszowa, właścicielka tego cudu. Ma dzisiaj dla niej niespodziankę. W ogródku daliowym, nad maleńkim oczkiem wodnym, stanęła fontanna, rzeźba nagiego chłopca ze słonecznikiem na ramieniu, z którego tryska strumień wody. Mała jest zachwycona. Od razu ma dla niego imię. To będzie Nelusz – woła. Wzruszona ogrodniczka ze śmiechem wyraża zgodę na te niespodziewane chrzciny.
– Duszki kwiatowe szepnęły mi rano na uszko, że przyjdziesz. Mam więc twoje ulubione kakao
z bitą śmietanką. Napijesz się? – zagaduje Leluszowa, zaglądając gościowi w oczy.
Gdy mała entuzjastycznie potakuje, prowadzi ją na taras przy domu, sadza na ażurowym krzesełku przy okrągłym stoliku, nakrytym lnianą serwetą z mereżkami, a sama drobnym kroczkiem idzie po dzbanek z napojem. Przynosi go, rozlewa parujące kakao w dwa duże, pękate kubki. Przez chwilę popijają smakołyk, delektując się nim w milczeniu. Cisza nie trwa długo. Przerywa ją ogrodniczka, pytając, dokąd dziewczynka się udaje. Gdy ta odpowiada, że na lekcję religii, starsza kobieta rozpromienia się. Prosi o przysługę. Obiecała dostarczyć siostrze Izabeli bukiet pomarańczowych, kaktusowych dalii do przybrania ołtarza, a w tym momencie nie może sama tego zrobić. Pomocnicy mają wychodne, a ona nie chce zostawiać ogrodu bez opieki. Zaraz mają też przyjść klienci po zamówienia. Mała bez wahania wyraża zgodę. Dopija kakao, a Leluszowa przynosi kwiaty, przybrane asparagusem, zawinięte w biały papier pakowy. Razem idą do furtki, gdzie ogrodniczka oddaje dalie w ręce dziewczynki. Całuje ją serdecznie na pożegnanie. Pani Irena jest niewysoka, przygarbiona od ciągłej pracy przy roślinach, więc nie musi się schylać, gdy przytula gościa.
Dziewczynka, przez bramę przy księgarni, wychodzi na ulicę Lipową. Bez zatrzymywania się idzie do kościoła, położonego na wzgórzu. Pokonuje kaskadowe schody. I gdy jest już na górze, zanim pójdzie oddać kwiaty siostrze Izabeli, wślizguje się na kościelne wały. Podchodzi do Figury Jezusa Dobrego Pasterza, który rozpostartymi ramionami chroni owieczki, przytulone do jego stóp. Bukiet kwiatów pieczołowicie kładzie na wyszczerbionej barierce, a sama wdrapuje się na grzbiet jednej z podopiecznych betonowego Chrystusa. Przez chwilę spogląda prosto przed siebie. Wzrok jej biegnie trzema ulicami, ocienionymi szpalerami drzew, płynnie przechodzącymi jedna w drugą…
–