Zdrada, czyli studium w zieleni
___
Nie za siedmioma górami i nie za siedmioma morzami, tylko całkiem blisko, choć na uboczu, w nadleśnictwie Sosnówka niedaleko Białegostoku moi rodzice mieli maleńki domek campingowy. Korzystaliśmy z niego często, a ochoczo.. Kiedy więc piękna, czerwcowa pogoda wypędzała z miasta najbardziej wytrzymałych na upał, zapakowałam do samochodu męża Staszka, dwuletnią córeczkę Kalinkę, pasierba Andrzeja z narzeczoną Marylką i wyruszyliśmy na łono natury.
Gdy tylko dojechaliśmy na miejsce, zostawiliśmy bagaże i powędrowaliśmy w stronę pięknego sosnowego zagajnika, przez który przepływa rwąca rzeczka Kryniczanka. Marylka, śliczna nimfomanka, pląsała wśród drzew, szczebiocząc rozkosznie i zachwycając się kwiatkami i motylkami, za nią pędził zauroczony Staszek, a ja prowadząc córkę za rączkę, szłam z tyłu, rozmawiając z Andrzejem. Namawiałam go, żeby nie rezygnował z nauki dla popłatnych, pokrętnych interesów, tylko kontynuował studia.
W takim szyku doszliśmy na górkę widokową z miejscem przygotowanym do odpoczynku dla zmęczonych spacerowiczów. Rozpaliliśmy maleńkie ognisko, upiekliśmy tradycyjne kiełbaski, popiliśmy, jak Bóg przykazał – dorośli piwem, dziecko soczkiem. Kiedy postanowiliśmy wracać, utrudzona córka zasnęła w moich ramionach. Andrzej, zawsze chętny do pomocy, wziął ją na ręce i niósł całą drogę powrotną. Marylka ze Stasiem, pozostali w tyle.
Na miejscu położyłam dziecko do łóżka; i zaczęłam się niepokoić o dwójkę nieobecnych. Oni nie znali tak dobrze okolic tak jak ja znałam ten teren i wszystkie na wpół widoczne, zarosłe trawą dróżki. Andrzej zaproponował, że popilnuje dziecko, a mnie poprosił o poszukanie Marylki i Stasia.
Ruszając w las, zastanawiałam się, gdzież oni mogli zamarudzić. Przypomniałam sobie, że poprzednim razem, gdy byliśmy z mężem w tych stronach, pokazałam mu śliczny zakątek, prawdziwe ustronie w labiryncie jałowców i małych sosenek, gdzie gęsto rósł wspaniały zielony, puszysty mech, panoszyły się wszędobylskie paprocie i kusiły poziomki. To miało być nasze tajemne schronienie, nasz i tylko nasz erem. Coś nakazywało mi iść w tamtym kierunku.
I przeczucie mnie nie zwiodło…
Kiedy zbliżyłam się do polanki, usłyszałam Marylkę, jęczała i kwiliła. Serce zabiło mi jak oszalałe, uczyniłam jeszcze ze dwa kroki i… ujrzałam ich! Turkusowe spodenki Marylki wisiały na paprociach, ona rozciągnięta na MOIM wspaniałym mchu, nogi zarzuciła na plecy mojemu Staszkowi, a on leżąc na niej poruszał się w sposób wykluczający jakiekolwiek inne skojarzenia. Osłupiała notowałam w myślach szczegóły…
Nie zdjął nawet spodni; razem ze slipkami plątały mu się wokół kostek; długie paznokcie Marylki, pomalowane na bordowo, wbijały się w jego sztruksową koszulkę. Mimo upału dziewczyna miała pod spodniami pończoszki samonośne, teraz na jednej łydce rozdarte przez jakąś gałązkę, czy badyl… Stałam jak zaczarowana, i patrzyłam, i słuchałam. Gdy plecy Stasia zadrżały w ostatnim, tak mi dobrze znanym dreszczu, a Marylka „kwiknęła” i przyciągnęła go do siebie, odwróciłam się i odeszłam.
Wędrując z powrotem do domku, układałam wierszyk na cześć zielonego mchu i błękitnego nieba. Byłam z pewnością w szoku. Gdy doszłam na miejsce naszego obozowania, Andrzej i Kalinka słodko sobie spali. Usiadłam na progu i wzięłam książkę do ręki. Książki bowiem zawsze były dla mnie ucieczką przed brutalnością dnia codziennego…
Ale myśli moje natarczywie wracały do miejsca, z którego przed chwilą wróciłam, do leśnej polany… Tam, na ukrytej polance w lesie, zielonej różnymi zielonościami i rozświetlonej promieniami słońca, barwne plamy rzucały się niejako same w oczy. Turkus spodenek kołysany przez szmaragdowe paprocie, zakrzepłe krople krwi jej paznokci na jaskrawożółtej, sztruksowej koszulce, brunatno-czerwone smugi na mężowskich slipkach, owinięte dokoła jego kostek, indygo dżinsów, to wszystko zapadło mi w pamięć kolorowymi plamami. Plastycznie doskonałe! Nie czułam wściekłości, tylko żal, jakiś bezbrzeżny smutek i pogardę! Do niego, do niej, i w ogóle do świata. Wybuch wściekłości zepsułby harmonię barw i spowodowałby niemiły zgrzyt w mojej świadomości, lub raczej podświadomości. Byłam jak w transie, śniłam na jawie.
Uświadomiłam sobie, że nic do niego nie czuję, że nie wiem jak spędzę z nim resztę swojego życia, z tym szarym, nijakim typkiem, który tak naprawdę nie był nawet w najmniejszym stopniu mnie godzien. Bo to co zobaczyłam, nie zwalniało mnie od wierności, nie mnie. To trudno wytłumaczyć, a jeszcze trudniej zrozumieć, że krótkie zdecydowane TAK przy ołtarzu, znaczyło dla mnie TAK na całe życie, bez względu na okoliczności. I to nie dlatego, iż jestem szczególnie religijna, bo nie jestem. Mam swoje przekonania i zasady, których złamanie spowodowałoby utratę mojego ja, całej mojej niezwykłej indywidualności.
Tak po prostu…
___