Nazajutrz
Nazajutrz
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak smakuje woda? Zwykła, nawet ta prosto z kranu? Czy czuliście, jak cudownie chłodna, spływa po wyschniętym gardle, zostawiając leciutki metaliczno-mineralny posmak? A gazowana? Czy zauważyliście, jak jej delikatne bąbelki skaczą po podniebieniu, uciekają nosem, prowokując do kichania? Nie? Ja też nie zwracałam uwagi na to, jak cudowna może być świadomość życia. Z jego smakami, woniami, często nieprzyjemnymi, przy których nos marszczy się ze wstrętem, z doznaniami dotykowymi i wzrokowymi, ze wszystkimi niuansami bycia tu i teraz, Dzisiaj czuję to całą sobą. Dzisiaj rozkoszuję się wszystkim, co dają mi zmysły. A wczoraj?
Wczorajszy dzień rozpoczął się zwyczajnie. Mąż wrócił po nocnej zmianie, ciut po szóstej, nakarmiłam go, ululałam do snu, dopilnowałam, żeby wyciszył telefon, a sama zagłębiłam się w najnowszej powieści Kinga. Cisza i spokój, rozkosz czasu tylko i wyłącznie do siebie. Sielankę przerwał charakterystyczny dźwięk telefonu. Każdy z moich bliskich, lub ważnych, w jakikolwiek sposób w moim życiu, ma swój własny dzwonek. Dla teściowej przypisałam paskudny terkot starej kołatki. I to ona zakłóciła moją idyllę. Zignorowałam dwa dobijania się, przy trzecim, zrezygnowana, odebrałam. Z jazgotu, wydobywającego się ze słuchawki, wyłowiłam pełne pretensji oskarżenia, że ją ignorujemy. Jej syn złośliwie nie odbiera, a ona ma ważną sprawę! Usiłowałam tłumaczyć, że mąż, zmęczony po pracy, śpi, ale moje wyjaśnienia tylko ją rozjuszyły. Wrzeszczała, żądając, rozmowy z synem. Cóż robić, obudziłam męża, wtykając mu w rękę telefon. Półprzytomny słuchał, potem zwlókł się z łóżka i oznajmił, że jedziemy do Giżycka, żeby odebrać matkę z domu wypoczynkowego i przywieźć ją do Białegostoku. Ktoś, kto miał służyć jej za kierowcę, zachorował, a ona publicznymi środkami transportu jeździć nie zamierza.
Nie protestowałam, to nie miało sensu, nie po raz pierwszy humory i roszczenia teściowej zakłócały spokój w moim związku małżeńskim. Wyruszyliśmy w drogę mniej więcej pół godziny po odebranym telefonie. Chciałam prowadzić, ale mąż, stwierdził, że mimo zmęczenia, potrafi być lepszym kierowcą, niż ja.
Z początku jechaliśmy dość dynamicznie. Żadnych traktorów, albo autobusów dalekobieżnych, blokujących drogę, tylko kilka tirów, które wyprzedziliśmy bez zbytniego wysiłku. Ulubiona składanka muzyczna cicho pobrzmiewała, nuciliśmy na przemian, wtórując bardziej znanym kawałkom, Wydawać by się mogło, ze ponad dwugodzinna trasa powinna nam minąć bez problemów, mimo śliskiej drogi po niedawnym, ulewnym deszczu. Byłoby nieomal idealnie, gdyby nie regularne terkoczące telefony od teściowej, domagającej się relacji z przemierzanej trasy. Byłam co najmniej wkurzona, ale nie komentowałam, żeby nie denerwować męża. No cóż, dzień, prawie, jak co dzień.
W pewnym momencie drogi, miedzy dwiema miejscowościami, rozdzielonymi gęstym lasem, znaleźliśmy się na końcu wolno jadącej kolumny ponad dwudziestu samochodów. Jak się później okazało, był to kondukt pogrzebowy. Pojazdy jadące z naprzeciwka uniemożliwiały jakiekolwiek wyprzedzanie. W momentach, gdy na to pozwalały poziome znaki na drodze, a przeciwległy pas wydawał się w miarę pusty, mąż, poganiany terkoczącym dzwonkiem telefonu, próbował przyspieszyć i mimo wszystko wyskoczyć do przodu. Raz po raz wysuwał przód samochodu w lewo i się cofał, gdyż warunki zmieniały się dynamicznie. Aż w końcu, na dłuższej prostej, gdy nie widać było żadnych samochodów na horyzoncie, zaryzykował i zaczął gwałtowne wyprzedzanie. Gdy już dwa, czy trzy pojazdy zostały w tyle za nami, z kolumny, tuż przed naszym nosem, wyskoczył zielonkawy mercedes z żółtymi tablicami, blokując nam drogę! Żeby go nie stuknąć, mąż hamował gwałtownie, usiłując wyminąć go na lewym poboczu. Wpadliśmy w poślizg, nasz samochód obróciło kilkakrotnie i impet rzucił go w las porastający tę stronę szosy. Lecieliśmy w powietrzu, jakimś cudem, tylko ocierając się o migające drzewa, wyrywające boczne lusterka, a potem ciężko lądowaliśmy, zatrzymując się gwałtownie na starej brzozie. Podczas tego zdarzenia poza wszelką kontrolą, nie przelatywało mi przed oczami całe życie, czułam tylko bezbrzeżne zdumienie – że to już koniec? Tak po prostu?
Na chwilę chyba straciłam przytomność, bo gdy otworzyłam oczy, silnik nie pracował, męża w samochodzie nie było. Przed moim rozkrwawionym nosem, chwiały się gałązki brzozy, które przebiły roztrzaskaną w drobny mak przednią szybę. Chciałam się poruszyć, ale nie mogłam. Byłam cała sparaliżowana. Że to tylko szok, przekonałam się za chwilę, gdy mąż pojawił się znikąd, wyrwał drzwi z mojej strony i wrzasnął:
– Co tak siedzisz! Wyłaź, Ten samochód dalej nie pojedzie!
Czułam, jak powoli czucie w ciele wraca , poruszyłam z początku głową, potem rękami, na końcu zareagowały nogi. Wygramoliłam się z samochodu i wolno osunęłam się na mech. Nawet nie zdziwiłam się, że poduszka powietrzna nie wystrzeliła. Dzięki temu nie miałam popękanych żeber, tylko pasy bezpieczeństwa zostawiły swój siny ślad. Prawie na czworakach doczołgałam się na pobocze, usiadłam, opierając się o betonowy słupek. W międzyczasie, gdy ja dochodziłam do siebie, ludzie z konduktu zadzwonili po policję, i pomoc drogową.
Pierwsza przyjechała policja. Funkcjonariusze robili swoje. Oglądali, mierzyli, zadawali pytania. Nikt nie zapamiętał numerów rejestracyjnych zielonkawego mercedesa z żółtymi tablicami, który zwiał z miejsca wypadku. Nota bene, nigdy go nie znaleziono. To nie amerykański film kryminalny, gdzie sprawiedliwości staje się zadość, to polska przaśna rzeczywistość Gdy śledczy kończyli czynności, nadjechała pomoc drogowa.
Siedząc ciągle pod betonowym słupkiem, przyglądałam się, jak wciągają nasz samochód, a raczej to, co z niego zostało, na platformę załadunkową. Cały czas oddychałam głęboko, łapczywie łykając powietrze. Docierały do mnie dźwięki lasu, wiatru, szosy, czułam zapachy, osączające mnie zewsząd. Były prawie dotykalne, cudownie wspaniałe, jedyne i niepowtarzalne. Podziwiałam obłoki na niebie, przybierające nieprawdopodobne kształty. Postanowiłam leniwie, że JUTRO, które nadejdzie i dla mnie, założę klub łowców chmur.
Kiedy wrak został załadowany na lawetę, z lasu wyszło dwóch grzybiarzy. Postawili kosze pełne zielonek w trawie pobocza i podeszli do pojazdu pomocy drogowej. Z ciekawością obejrzeli dokładnie efekty wypadku. Jeden z nich zapytał gapiów, zgromadzonych wokół:
– Czy ktoś z tego wyszedł żywy?
–