Spotkanie
Spotkanie
Czas. Słowo o różnych znaczeniach, o które potykamy się każdego dnia. Kiedy miałam dziesięć lat, stwierdziłam, że czas jest sposobem myślenia. I to przekonanie zostało mi do dziś.
Jak mi to przyszło do głowy? To odrobinę dziwna historia, ale co tam, postaram się opowiedzieć wam ją dzisiaj. Najwyżej nie uwierzycie.
Jako dziecko mieszkałam w Białymstoku przy ulicy Lipowej 16, w dziewięcioklatkowym bloku
o kształcie litery C, wybudowanym w czynie społecznym po drugiej wojnie światowej. Budynek ten stoi do dzisiaj, dokładnie między dwiema ulicami – Nowym Światem i Częstochowską. Podwórze rozdziela na dwie nierówne części stary, piętrowy dziewiętnastowieczny budynek z poddaszem, dawna własność Gordonów, rodziny bogatych białostockich kupców. W czasach mojego dzieciństwa można było wejść do niego z trzech stron, z czwartej zamurowano drzwi i okno na parterze. Podobno przed wojną dom ten był wykorzystywany jedynie przez samego właściciela, w celach gospodarczych, na skład i biura firmy. Po wojnie, po odremontowaniu, został budynkiem mieszkalnym.
I tu właśnie został zakwaterowany Tomasz, stary przyjaciel rodziny, mój przyszywany wuj. Człowiek z lekka ekscentryczny, hołdujący swoim przyzwyczajeniom. Dzieciaki z podwórka przezywały go profesor Dęciak, bo nigdy nie rozstawał się ze staroświeckim melonikiem i czarnym parasolem z hebanową rączką. Ten ostatni służył mu często za laskę, gdyż w dni niepogody mocno utykał na prawą nogę. Zajmował jednopokojowe mieszkanie na piętrze kamienicy, należało do niego także poddasze, do którego można było wejść z przedpokoju, wspinając się po wąskich, drewnianych schodkach bez poręczy. Chociaż często u wuja bywałam, nie pozwalał mi tam wchodzić. Jako dobrze wychowana panienka nie złamałam zakazu, chociaż byłam niezmiernie ciekawa, co tam jest. Bowiem w bezsenne noce, przez okno mojej sypialni, wychodzące na podwórze, znajdujące prawie dokładnie naprzeciwko świetlika jego poddasza, widziałam przez małe mocno zakurzone szybki, tajemnicze cienie i kolorowe światełka.
Wuj Tomasz pracował jako nauczyciel języków obcych w jednej z białostockich szkół średnich. Nauczał rosyjskiego, niemieckiego i angielskiego. Nieobcy był mu także włoski i francuski. Znał również esperanto. Prawdziwy poliglota z dobrym podejściem do dzieci i młodzieży. Poznałam to na własnej skórze, gdy się mną zajmował, podczas gdy moi zapracowani rodzice, często wysyłani w delegacje, podrzucali mnie pod jego opiekę. Dzięki rozmaitym grom, sprytnie przygotowanym, nauczyłam się podstaw rosyjskiego i niemieckiego. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że dobrze się bawiąc, zdobywam nową wiedzę. Toteż w szóstej klasie, gdy w podstawówce zaczęłam uczyć się obowiązkowego języka rosyjskiego, zadziwiłam nauczycielkę swoimi umiejętnościami w tej dziedzinie.
Wuj miał hobby. Numizmatykę. Z prawdziwym zapałem zbierał dziewiętnastowieczną carską walutę, zarówno monety, jak i banknoty. Zatrudniał cały sztab ludzi w celu ich zdobycia. Miał ich całe mnóstwo, w różnych stopniach zużycia. Często pomagałam mu je porządkować. Oddzielałam zniszczone, podarte banknoty od całych, układałam je zgodnie z nominałami. Te podarte wuj wygładzał i starannie sklejał wąskimi paskami białego, cienkiego papieru. Nie pytałam, po co je gromadzi, tak jak on nie pytał, po co mi małe gumowe laleczki, których miałam prawie pięćdziesiąt.
Dzień, w którym zaczęłam myśleć o upływie czasu, zaczął się spokojnie. To był czerwcowy wtorek, tydzień przed zakończeniem roku szkolnego. Oceny dawno wystawiono, lekcje jako takie się nie odbywały, nauczyciele wymyślali nam różne zajęcia, żebyśmy zbytnio nie zawracali im głowy. Kto wpadł na pomysł, żeby przebrać się za ulubione postacie z książek, nie pamiętam. Pamiętam jedynie, że ja chciałam być Pollyanną. Włożyłam starą sukienkę mamy, sięgającą mi do połowy łydki, długie sznurowane buciki, na głowę zawadiacko wsadziłam słomkowy kapelusz z czerwoną kokardą. .Takie same kokardy zdobiły pieczołowicie zaplecione warkocze. Moim zdanie wyglądałam świetnie, i tak się czułam. Gdy wracałam do domu, drogę zastąpił mi wujek.
– Zjesz dzisiaj obiad ze mną – powiedział. Rodzice mają dodatkową pracę, wrócą bardzo późno.
Nie protestowałam, bez przebierania się posłusznie podreptałam za nim.
Obiad, jak to u wuja, był znakomity. Obfity, dwudaniowy, z lodami na deser. Po posiłku on zmywał, ja wycierałam naczynia. Wprawnie, zgodnie i szybko.
Nagle usłyszałam głośny, metaliczny dźwięk, dochodzący z poddasza. Aż podskoczyłam. Tomasz nie zareagował. Starannie przetarł zlew, wypłukał ściereczkę, służącą za zmywak, wykręcił ją i powiesił na haczyku. Nie odwracając się w moją stronę zadysponował:
– Idź do pokoju, poczytaj jakąś książkę, zaraz wrócę.
Nie było go prawie pół godziny. Gdy wszedł do pokoju, sięgnął na półkę z carskimi pieniędzmi. Wyciągnął skórzany portfel, włożył do niego pokaźny plik banknotów, a do przegródki na bilon wsypał garść monet. Popatrzył na mnie uważnie i powiedział:
– Dobrze wyglądasz, weź kapelusz, musisz iść ze mną. Jesteś ciekawska, mogłabyś wejść nie w te, co trzeba, drzwi i nigdy bym cię nie odnalazł.
Nie zastanawiałam się wtedy nad jego dziwnymi słowami, tylko włożyłam nakrycie głowy, gotowa do wyjścia. Ku mojemu zdziwieniu, wuj wkroczył na schodki, wiodące na poddasze. Podążyłam za nim, po czym stanęłam jak wryta. To było najdziwniejsze pomieszczenie, jakie do tej pory widziałam. Na środku stał złoty metalowy walec, od którego na trzy strony świata odchodziły przewody z kolorowymi światełkami. Prowadziły w kierunku drzwi. I to niejednych! Było ich trzy pary. Przy każdych wisiał okrągły zegar z wieloma wskazówkami, różnymi kolorowymi tarczami, znakami zodiaku i dziwnymi pokrętłami. Wuj podszedł do jednego z czasomierzy, zaczął szybko przy nim manipulować. Podczas tych czynności światełka migotały jak szalone. Kiedy skończył, wziął mnie za rękę, nacisnął klamkę i otworzył drzwi, za którymi nie było żadnych schodków. Wyszliśmy bezpośrednio na ulicę. Ale to nie była moja Lipowa. Po chodnikach spacerowali dziwacznie ubrani ludzie, po brukowanej, szerokiej jezdni jechały odkryte bryczki, fury i inne zaprzęgi konne. Zewsząd dobiegały mnie niecodzienne wonie. Pachniało dymem, spalenizną, nozdrza drażnił zapach cebuli i czosnku.
Odwróciłam się gwałtownie do wuja:
– Gdzie my jesteśmy? – zapytałam – czy to jakiś plan filmowy?
– Nie – odpowiedział – nie panikuj, znajdujemy się w dziewiętnastowiecznym Białymstoku. Ta ulica nazywa się obecnie Nowolipie. Jest dokładnie czerwiec 1870 roku. Mam tu pilną sprawę do załatwienia.
Nie wiem dlaczego przyjęłam te rewelacje spokojnie. Może spowodował to szok? Nie szarpałam się, nie krzyczałam, posłusznie poszłam z wujem, trzymającym mnie pod rękę. Kroczyliśmy bez pośpiechu chodnikiem, wybrukowanym drobną szarą kostką. Ciekawie przyglądałam się mijanym, gęsto stojącym, drewnianymi, często parterowym domom, rozdzielanym dwupiętrowymi, wąskimi kamienicami, Każda z nich mieściła na parterze sklepy, ocienione szarymi markizami. Widziałam kilka warsztatów złotniczych, salonów z ubraniami męskimi i oddzielnie damskimi. Nad niektórymi z nich umieszczono ogromne, krzykliwe szyldy z szykownie przyodzianymi damami i eleganckimi dżentelmenami. Nie zabrakło też piekarni. Wuj wszedł do jednej z nich, by kupić ogromną torbę pełną chrupiących bajgli. Po drugiej stronie ulicy zobaczyłam cerkiew parafialną św. Mikołaja, zbudowaną, jak później sprawdziłam w encyklopedii, w 1846 roku, w stylu późnego klasycyzmu rosyjskiego. Tę samą, która stoi do dziś w tym samym miejscu. Minęliśmy ulicę Kupiecką, naszą obecną Malmeda, zostawiliśmy po lewej karczmę „Pod Łabędziem” stojącą w miejscu, w którym początek współczesnej Lipowej krzyżuje się ze Spółdzielczą.
Nie zatrzymywaliśmy się, jeszcze kilka sklepów jubilerskich, szmuklerskich, czyli pasmanteryjnych, zostawiliśmy za sobą, gdy wuj skręcił w lewo, w wąską uliczkę. Z tabliczki, umieszczonej na niewysokim drewnianym domu, z trudem odcyfrowałam, gdyż napis był w języku rosyjskim, że jesteśmy na ulicy Zielonej, Dopiero później uzmysłowiłam sobie, że to nasza Zamenhofa. Wędrowaliśmy dalej, aż dotarliśmy do piętrowej oficyny, noszącej numer 6. Na schodkach, wiodących do drzwi wejściowych siedział, oparty o słupek podtrzymujący wysunięte piętro, chłopiec mniej więcej w moim wieku, trzymający na kolanach niedużą deseczkę, która służyła mu za podręczne biurko, gdyż pisał coś z zapałem ołówkiem w zeszycie, na niej leżącym. Nieopodal niego bawiły się lalkami dwie młodsze dziewczynki. Na widok wuja, z piskiem do niego podbiegły, żeby się przywitać, Ten z uśmiechem pogładził je po główkach, Poklepał siedzącego chłopca po ramieniu, schylił się i coś mu szepnął do ucha. Całą trójkę poczęstował bajglami. Mnie też dostał się jeden. Po rytuale powitania powiedział, żebym na niego tu zaczekała i wszedł do domu.
Dziewczynki, jak się domyśliłam siostry, powróciły do zabawy. Chłopiec nie zwracał na mnie uwagi, a że nogi mnie bolały po długim spacerze, usiadłam obok niego na drewnianym schodku. Dyskretnie zerkałam na jego notatki, ale nie zrozumiałam za dużo, bo pisał po rosyjsku. Wreszcie zdobyłam się na odwagę i powiedziałam:
– Witaj, przyszłam tu z wujem Tomaszem. Co piszesz?
Chłopiec powoli podniósł głowę, odłożył ołówek na zeszyt i odpowiedział:
– Dzień dobry, widziałem, że z nim przyszłaś. Robię końcowe notatki do mojej sztuki. Bo ja piszę tragedię!
Mówił po polsku z lekkim zaśpiewem, wtrącał słowa rosyjskie, ale doskonale go zrozumiałam.
Zaskoczył mnie. Drążyłam więc dalej:
– Tragedię? A o czym?
– O ludziach i rozmaitych językach, jakimi się posługują. U nas, w Białymstoku, wszyscy mówią swoim, nie rozumieją się i są z tego same kłopoty. Wiem o tym, bo słyszę, jak nie potrafią się dogadać na targu, w sklepach, nawet w szkole. Czy nie lepiej, żeby wszyscy mieli ten sam język?
– Pewnie, że lepiej. A jaki tytuł będzie miała ta sztuka, wiesz już?
– Oczywiście, że wiem. Wymyśliłem taki: Wieża Babel, czyli tragedia białostocka w pięciu aktach.
– Bardzo dobry tytuł. Opowiesz mi dokładniej o tym?
– Nie, bo trzeba na to więcej czasu, a ja słyszę, że twój wujek już żegna się z moim ojcem. Powiem ci tylko o moim marzeniu. Chciałbym wymyślić język jeden dla całego świata, taki którym wszyscy chcieliby rozmawiać. Bo wiem, że Polacy nienawidzą języka rosyjskiego. Rosjanie na pewno nie zechcą nauczyć się niemieckiego. Z kolei Niemcy nie uznaliby francuskiego, zaś żaden Francuz nie zgodzi się na angielski. A Anglicy odrzuciliby każdy język, który nie jest angielskim.
W tym momencie wrócił wuj. Trzymał pod pachą kilka książek, związanych rzemieniem.
– No, już jestem. Bardzo się wynudziłaś?
– Nie, przegadałam cały czas. Szkoda, że musimy już iść.
Pożegnaliśmy się z chłopcem i dziewczynkami, i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Cała drogę milczeliśmy. Dopiero kiedy dotarliśmy do naszej kamienicy na Lipowej, wuj zapytał:
– Czy wiesz, kim jest chłopiec z którym rozmawiałaś? Nie odpowiadaj od razu, jeżeli wydaje ci się, że nie. Pomyśl.
To mówiąc, wuj nacisnął klamkę, a po przekroczeniu progu znowu byliśmy na poddaszu ze złotym walcem i kolorowymi światełkami, które przestały migotać, gdy zamknęliśmy za sobą drzwi.
Przez okienko strychu wpadały promienie słońca, które wydawało się być na tym samym miejscu na niebie co w chwili, gdy wyruszaliśmy na niezwykłą wycieczkę.
Po zejściu do kuchni stwierdziłam, że nie zmarnowaliśmy ani minuty ze swojego czasu podczas odwiedzin na ulicy Zielonej. Wtedy właśnie pomyślałam, że czas to tylko sposób myślenia. I prawie w tej samej chwili olśniło mnie! Już wiedziałam, kim był mój mały rozmówca.
– Wuju, czy ja właśnie spotkałam Ludwika Zamenhofa? Jak opowiem to rodzicom, nie uwierzą!
– Tak, dobrze wydedukowałaś, to właśnie z nim przegadałaś dobrą godzinę. Ale rodzicom nic nie opowiesz. Za chwilę zapomnisz o naszej wyprawie. Nie będziesz o niej pamiętać tak długo, jak długo istnieje ta aparatura na poddaszu.
I rzeczywiście, nie pamiętałam. Aż do wczoraj. W nocy przyśnił mi się ze szczegółami ten niezwykły spacer. Miotana niepewnością i niepokojem, wskoczyłam w taksówkę i pojechałam na Lipową. Wbiegłam na podwórze bloku nr 16 i ujrzałam starą kamienicę w opłakanym stanie. Bez dachu, z częściowo wyburzonymi ścianami, powybijanymi szybami. Weszłam na pierwsze piętro klatki z oknami wychodzącymi na wprost byłego mieszkania wuja. Przez wyrwy w murze dostrzegłam, że nie ma śladu po maszynerii na stryszku. Może jej już dawniej nie było, bo wuj zmarł kilka lat temu? Nie wiem i już się nigdy tego nie dowiem. Nie dowiem się też, dokąd prowadziły pozostałe drzwi na poddaszu.
–
fot. pl.wikipedia.org